wrzesień zachwyca
piękną letnią pogodą...
Pierwsze
dni września jeszcze letnie, z temperatura dochodzącą nawet do
30 stopni.
A
co z dyniami...
Są
cztery, jeszcze całe zielone dynie. Raczej nie dadzą rady
dojrzeć, chyba że prognozy, te bardzo optymistyczne się
sprawdzą. Według nich piękne lato ma się
utrzymać do końca października. Znając zmienność
pogody we wrześniu, nie mam złudzeń. |
|
|
dynia
|
|
Wrzesień
kojarzy mi się z letnimi, słonecznymi dniami, ale i z
pochmurnymi, zimnymi, wietrznymi, typowo jesiennymi. Często w tym
miesiącu pojawiają się przymrozki. Pamiętam, że już we wrześniu włączaliśmy
ogrzewanie. A jak będzie, czas pokaże... A
że pogoda dopisuje wyskoczyliśmy na parę dni w Tatry.
Pierwszego
dnia, tuż po przyjeździe do Zakopanego, starym zwyczajem
przeszliśmy przez Nosal. Trasa krótka, jak najbardziej
odpowiednia na rozgrzewkę. |
|
Nosal
|
|
Na
drugi dzień zaplanowaliśmy dłuższą trasę, z Kasprowego przez
Czerwone Wierchy na Halę Ornak. Tego
dnia na dole było ładnie, natomiast nad szczytami pogoda zmieniała
się bardzo dynamicznie. Mimo to nie spodziewaliśmy się załamania
pogody. Liczyliśmy, że mgła wkrótce się rozwieje.
Na
Kasprowy wjechaliśmy kolejką. Wraz z wysokością niepokojąco
zmniejszała się widoczność.
Kolejka
dojeżdżała do końcowej stacji już w gęstej mgle. Tylko
gdzieniegdzie prześwitywało niebo. Ta niewielka ilość
błękitu dawała nadzieję na poprawę pogody.
Byliśmy przekonani, że za niedługo mgła zniknie, a my
będziemy mogli podziwiać przepiękne widoki, w końcu po
to przyjechaliśmy... |
|
wjazd
na Kasprowy Wierch
|
|
Na Kasprowym nie było
lepiej.
Mgła
jeszcze bardziej zgęstniała. Nie było widać nawet skraweczka błękitu. W koło tylko mgła i mgła. Mimo
tego, my, niepoprawni optymiści ruszyliśmy na szlak. |
|
Kasprowy
Wierch
|
|
Nie
tylko my mieliśmy nadzieję na poprawę pogody, zwłaszcza że
od czasu do czasu gęsta mgła rozrywała się ukazując jakże
upragnione niebo.
Widoczność
poprawiała się. Widok gór wyłaniających się z mgielnej
kipieli zapierał dech w piersiach. Ileż w tym było
dramaturgii, jaka dynamika... dla takiego spektaklu warto było być
tu...
Potężna
mgła, widoczność nierzadko bliska zeru, to nie koniec atrakcji.
Do
mgły dołączył drobny deszczyk, który nie zrobił na
nas żadnego wrażenia. Jedynie robienie zdjęć w takich
warunkach było utrudnione. |
|
Goryczkowa
|
|
Deszcz
przestał padać, mgła niestety jeszcze
większa.
W pobliżu Przełęczy Kondrackiej widoczność spadła
do tego stopnia, że można było zapomnieć o podziwianiu widoków. Na
Kopie Kondrackiej nie było lepiej. |
|
|
Kopa
Kondracka
|
|
Mgła
jak mleko, brak widoczności, niemożność oglądania gór, to
wszystko sprawiło, że zaczęliśmy tracić nadzieję na poprawę
pogody.
Po zejściu z Kopy warunki drastycznie pogorszyły się.
Mniej więcej w połowie podejścia na Małołączniak nagle zaczął
padać grad. Chwilę później dołączył ulewny deszcz
i porywisty wiatr. Momentalnie przemokliśmy do suchej nitki.
|
|
podejście
na Małołączniak od Kopy
|
|
W
końcu przestało padać, wiatr przycichł, widoczność poprawiła
się. Wkrótce znaleźliśmy się na Małołączniaku. Wydawało mi się,
że nic gorszego już nie może nas spotkać. Myliłam się... Przemoczeni,
zmarznięci postanowiliśmy jak najszybciej zejść. Na dodatek mężowi
zaczął dokuczać ból w kolanie.
Po
krótkotrwałym przejaśnieniu wróciła gęsta
mgła. |
|
|
zejście
z Małołączniaka do Doliny Miętusiej
|
|
Ze
względu na uraz kolana wybraliśmy lżejszą trasę do Doliny Miętusiej
przez Kobylarzowy Żleb, Przysłop Miętusi do Gronika. Niestety,
w takich warunkach pogodowych, z bolącym kolanem nawet najłatwiejszy
szlak jest uciążliwy. Jakby tego było mało, przy zejściu z Małołączniaka
do Doliny Miętusiej dopadła nas straszna ulewa, tworząca ścianę
wody skutecznie ograniczającą widoczność. Wkrótce szlakiem
zaczął płynąć rwący strumień. Nasze wodoodporne buty nie były
odporne na wlewanie się wody przez cholewki do środka... Na
domiar złego w tym czasie nad nami przechodziła burza, co
dodatkowo zdopingowało nas do szybszego zejścia. Gdy wszystko
przycichło, ulewny deszcz zamienił się w dużo mniejszy,
spokojniejszy znowu zobaczyliśmy góry. Widoczność poprawiła się,
co ułatwiło zejście. Dotarliśmy do Kobylarzowego Żlebu,
a tak kolejna niespodzianka - łańcuchy, a przed nimi kilkanaście
osób czekających na zejście. W normalnych warunkach
zejście nie powinno sprawiać problemów, ale gdy człowiek jest
przemoczony, wychłodzony, w butach chlupie woda, ręce zgrabiałe
po niedawnym gradzie... W czasie kiedy schodziliśmy po łańcuchach
deszcz znowu nasilił się. Na szczęście nie mieliśmy problemów
z zejściem. Myślę, że w dużej mierze zawdzięczamy to naszym
butom, które dobrze trzymały się na mokrej, śliskiej skale.
Wiele osób nie odważyło się pokonać tego
przejścia, rezygnowało i zawróciło.
Dalsza część szlaku była łatwa, ale ból kolana dawał się mężowi
coraz bardziej we znaki, co wydłużyło nasz powrót. Mąż
walczył z bólem, a ja marzyłam o zrzuceniu mokrego ubrania, butów
i o gorącym prysznicu... Następny
dzień odmienny od poprzedniego. Uraz kolana męża diametralnie
zmienił nasze wcześniejsze plany. Wyprawa w góry odpadała.
Nawet zbyt długi spacer po Zakopanem nie był wskazany. A
pogoda tego dnia, o ironio była wyśmienita. Nie pozostało
nic innego, jak zwiedzanie Zakopanego. Kolejne dni, pogoda dalej
dopisuje. Ból kolana ustępuje, robimy coraz dłuższe wycieczki
- Kuźnice na piechotę, później Nosal. Na koniec jeszcze raz
wjechaliśmy na Kasprowy. Nie mogliśmy odmówić sobie widoku Naszych pięknych Tatr.
Kolorowe akcenty Tatr...
Pierwsza
połowa września za nami.
W
ogródku w zasadzie bez zmian. Jedynie
dynie jakby większe i chyba zaczynają dojrzewać.
Kwitną
smagliczki, rozchodniki okazałe, uczepy, wilce, nagietki,
rudbekie, kleome, wrotycz. Zakwitło kilka złocieni.
Nie brakuje bratków.
Wrzesień
dobiega końca. Był typowym miesiącem, bez anomalii pogodowych.
Mieliśmy piękne, letnie dni na początku miesiąca. Wraz z kalendarzową jesienią przyszło
ochłodzenie. Trafiały się poranne przymrozki. W ostatnich dniach września pogoda poprawiła się.
Upałów nie było, ale duża dawka promieni słonecznych w pełni
zrekompensowała niezbyt wysoką temperaturę.
Natomiast
w świecie sportu było naprawdę gorąco - końcowa faza
mistrzostw świata w siatkówce mężczyzn. Nasza
reprezentacja znalazła się w gronie sześciu najlepszych drużyn
z
Brazylii, USA, Serbii, Rosji, Włoch. Każda z tych reprezentacji
chciał grać z naszymi siatkarzami. Widocznie uważała Polaków
za słabszych od siebie. Jakże się mylili... Przyznaję, słowa
trenera Heynena o zbyt dużych oczekiwaniach polskich kibiców,
jeszcze przed rozpoczęciem mistrzostw, ostudziły moje
oczekiwania, mimo to, w duchu wierzyłam, jak większość z nas,
że Biało-Czerwoni obronią tytuł mistrzów świata z 2014
roku. 30
dzień września - finał mistrzostw świata, a w finale powtórka
z 2014 roku - nasza reprezentacja kontra brazylijska. Cała
sportowa Polska rozgrzana do czerwoności, emocje sięgają
zenitu. Biało-Czerwoni, jak przystało na mistrzów świata, pokazali klasę
i moc. Wygrali 3:0.
|